Kilka dni temu świat obiegła wiadomość, że jedna z głównych liczących się na świecie agencji obniżyła rating Portugalii do BB2, czyli poziomu bliskiego śmieciowemu. Oczywiście oprocentowanie obligacji skarbowych emitowanych przez portugalski rząd od razu skoczyło w górę po ogłoszeniu tych wiadomości. Nie była to dobra informacja dla tamtejszego ministerstwa finansów, które nie dość, że ma problemy, to jeszcze musi płacić wyższe odsetki od kredytów, które zaciąga. W Europie natomiast podniosła się wrzawa i fala krytyki skierowanej przeciwko agencjom ratingowym, które zdaniem urzędników przyczyniają się do pogłębienia problemów.
Bankructwo Grecji, Portugalii i innych
Do niedawna jeszcze wiele osób zastanawiało się nad tym, czy Grecja zbankrutuje, teraz o takiej możliwości zaczynają przebąkiwać już nawet unijni urzędnicy, zdaje się więc to być jedynie kwestią czasu. Chociaż pojawiają się różnego rodzaju kombinacje, jak nieco zmodyfikowana spłata kredytów, które mogą zostać rozłożone na dłuższy czas lub jeszcze jakoś inaczej pomyślane kruczki, to jednak w tej sytuacji trzeba już powiedzieć, że dany kraj jest niewypłacalny, skoro nie jest stanie regulować swoich zobowiązań zgodnie z podpisanymi wcześniej umowami. Przyszłość waluty euro jest tym samym niepewna, tym bardziej, że na światło dzienne wychodzą coraz to nowe jej problemy. Pomijając już i tak znaczne obniżenie ratingu Portugalii, również Włosi przyznają, że mają bardzo duże problemy ze swoimi finansami publicznymi. Tym razem nie chodzi o jakiś niewielki peryferyjny kraj, ale o jedną z głównych gospodarek Unii Europejskiej, jeden z jej filarów. Trudno przewidzieć na jakie kroki zdecyduje się Europejski Bank Centralny, komisja europejska oraz szefowie poszczególnych rządów, ale to, że w najbliższym czasie któryś kraj przestanie regulować swoje długo jest niemal pewne. Pytanie tylko jak zareagują na to rynki akcji oraz rynki walutowe, które już teraz są niezwykle nerwowe, jedno jest pewne – będzie ciekawie.
Kiedy frank potanieje – pytanie kredytobiorcy
Wspomniana wcześniej nerwowość chyba najlepiej widoczna jest jeśli wziąć pod uwagę ceny franka szwajcarskiego, który ostatnio pobija swoje rekordy względem złotego. Bynajmniej nie chodzi tu jedynie o ciekawostkę, ponieważ taka sytuacja jest szczególnie ciężka dla około 700 tys. Polaków, którzy zdecydowali się wziąć jakiś czas temu z pozoru bardzo korzystny kredyt hipoteczny w walucie Helwetów. Był zaledwie kilka lat temu taki czas, że za jednego franka płaciło się około 2,7 zł, jeśli wziąć pod uwagę to, że aktualnie osiąga on granicę 3,5 zł, to daje to wyraźny obraz tego, jak bardzo wzrosło zadłużenie osób, które zdecydowały się na takie pożyczki mieszkaniowe. Jednakże klienci to nie jedyna strona, która w tej sytuacji ma spory problem. W mało korzystnej sytuacji znajdują się również instytucje finansowe, które feralnych kredytów udzieliły. Zazwyczaj franki nie należały do nich, ale do banków szwajcarskich, muszą więc zwrócić je teraz po wyższej cenie, nie jest to problemem dopóki ich klienci regulują swoje zobowiązania, jeśli jednak przez zwyżkę cen zaczną mieć z tym problemy, to właśnie pośredniczące w transakcjach nasze banki będą musiały zwrócić pieniądze. A warto pamiętać, że jako zabezpieczenie mają nieruchomości warte w tej chwili znacznie mniej niż pieniądze, których są zabezpieczeniem. Tym samym instytucje finansowe, które wcześniej wciskały klientom takie, obarczone jednak dużym ryzykiem produkty finansowe teraz same mogą stać się tego ofiarą. Przecież nie aż tak trudno było przewiedzieć, że prędzej czy później nastąpi kryzys gospodarczy, który spowoduje wzrost ceny franka, jak to miało już miejsce wiele razy w historii finansów.
Prywatne banki – pierwotny powód problemów
Wiele osób próbuje też ostatnio analizować przyczyny aktualnie trwającego kryzysu finansowego w strefie euro. Zastanówmy się również tutaj nad tym co jest jego pierwotnym powodem. Oczywiście nie będziemy zagłębiać się tak bardzo żeby dojść do tego, że demokracja sprzyja pochopnemu zadłużaniu się z uwagi na odbywające się co 4-5 lat wybory. Wróćmy do problemów, które w 2008 roku zaczął przeżywać amerykański rynek nieruchomości, kiedy to okazało się, że wiele udzielonych tam kredytów na zakup domów czy mieszkań trzeba spisać na straty. Zostały one udzielone przez mało odpowiedzialnych bankierów, którzy dodatkowo tworzyli na ich podstawie nowe, zupełnie nieprzejrzyste produkty finansowe. Kiedy okazało się, że działające w ten sposób amerykańskie banki mogą zbankrutować i pociągną za sobą także te na innych kontynentach, zrobiono wiele, aby do tego nie dopuścić. To znaczy, z pieniędzy rządowych zaczęto tworzyć różnego rodzaju programy, które wspierały zagrożone firmy przed upadkiem. A że oczywiście rząd żadnych swoich pieniędzy nie ma, więc za wszystko płacili podatnicy. Ogromne banki i towarzystwa ubezpieczeniowe wprawdzie nie upadły, ale przez te zabiegi znacznie pogorszyła się sytuacja finansowa wielu państw, które musiały się ratować oczywiście braniem nowych pożyczek (także w bankach, które wcześniej były przez nie ratowane). Największy problem z greckim długiem mają właśnie banki niemieckie i francuskie – one to pożyczyły Helladzie najwięcej środków, do tego doradzając jak odpowiednio to ukryć przed instytucjami kontrolnymi Unii Europejskiej. Teraz na ratowanie Grecji i innych państw z tego koszyka komisja europejska i unijne instytucje przeznaczają miliardy euro, oczywiście nie swoich, ale tych należących do podatników. Co więcej greckie długi i tak wydają się już niemożliwe do spłacenia, a tego typu reanimacje prawdopodobnie tylko przedłużają agonię. A kto na tym korzysta najbardziej? Oczywiście wielkie banki, które w sposób nieodpowiedzialny tych feralnych kredytów udzieliły. Tak więc znowu szary podatnik ratuje prywatne instytucje, przy czym wmawia się mu, że to jedyna droga. Dzieje się tak zazwyczaj, kiedy państwo ma za dużo do powiedzenia w sferze gospodarczej, a UE niestety stara się kontrolować wszystkie przejawy życia swoich mieszkańców. Oby oni zarządzali pieniędzmi lepiej niż urzędnicy, w przeciwieństwie do nich, większość osób zdaje sobie jednak sprawę z tego, że nie można wydawać więcej, niż się zarabia, bo wreszcie źle się to kończy.
Europejska agencja ratingowa – nowy stary pomysł
I na koniec jeszcze jedna sprawa tak kuriozalna, że aż zabawna. Europejscy urzędnicy oburzyli się bardzo na agencję ratingową Moody’s, tak to już od dawna bywa, że posłaniec, który przynosi złe wieści jest witany, delikatnie mówiąc, chłodno. Eurokraci postanowili jednak zrobić sobie posłańca, który będzie przynosił jedynie dobre wiadomości i znów pojawił się pomysł stworzenia europejskiej agencji ratingowej, która w swoich założeniach miałaby dostarczać danych lepszych od tych, które pochodzą od audytorów mających swój rodowód za oceanem. Prawda, że to brzmi niezwykle zabawnie? Na szczęście zaufanie do takich instytucji kształtuje wolny rynek i to z pewnością on będzie wyznacznikiem tego, którą z nich za wiarygodną uznają inwestorzy. Pokazuje to jednak nieodparty pęd europejskiej administracji do tego, by sprawowaną przez siebie kontrolą objąć jak największy obszar aktywności gospodarczej. O ile rozumiem, że można nie być zadowolonym z otrzymania złych wiadomości o kondycji systemu finansowego, o tyle dorośli ludzie jednak powinni dojrzeć do przyjmowania merytorycznej krytyki i ewentualnego polemizowania z nią – zagłuszanie oponenta natomiast nie wydaje się metodą ani elegancką, ani prowadzącą do polepszenia zastanego stanu rzeczy – choć zapewne unia wie lepiej, nawet od cenionych agencji.